W
I
Ę
C
E
J

«

N
E
W
S
Ó
W
Towarzysze broni – młodszy klan Ulrichów w rozmowie dla So What! - cz. II [lipiec 2020]
dodane 15.08.2020 17:14:13 przez: Marios
wyświetleń: 2006
Przed Wami druga część rozmowy, jaką przeprowadził w lipcu Steffan Chirazi z Mylesem i Layne'em na potrzeby sekcji So What! Na razie bracia cieszą się możliwością wspólnego grania i opowiadają o kolejnych etapach, które sprawiły, że aktualnie panowie postanowili wspólnie popróbować.






Myles - rocznik 1998
Layne - rocznik 2001

pierwsza część do wglądu tutaj


tekst: Steffan Chirazi
tłumaczenie: Marios



Layne… Więc jesteśmy w momencie, gdy twoi rówieśnicy rzucają ci wyzwanie. Lubisz bas coraz mocniej i mocniej. Czy coraz częściej jest ten instrument sposobem wyrażania siebie, czy może nadal jest to po prostu dobra zabawa?

Layne: No tak, kiedy nabrałem biegłości, poczułem, że to staje się dla mnie sposobem wyrazu. A to z tego względu, że w którymś momencie robisz jako muzyk ten krok, kiedy z uczenia się cudzych numerów przechodzisz do tworzenia własnych dźwięków i idei, które za tym stoją. Im bardziej to odkrywałem, tym bardziej stawało się to dla mnie narzędziem ekspresji.

OK. Rozumiem. O ile pamiętam, Myles, w pewnym momencie muzyka stała się dla ciebie czymś bardzo intensywnym i ogromnie pochłaniającym. Był Berklee College of Music, był ten koncert, który zagraliście w Mission w San Francisco , gdzie graliście kowery Royal Blood… Rzuciłeś się w to z taką siłą życiową, że twój zestaw perkusyjny nie mógł ustać w miejscu. I teraz dość dziwne pytanie, ponieważ dotyczy was obu. Myles, gdybyś mógł przeprowadzić nas przez ten etap muzycznego rozwoju, a ty, Layne, powiedz mi, jak to jest być świadkiem, kiedy obserwujesz jak twój starszy brat przechodzi tak intensywną szkołę.

Myles: To dość złożone pytanie. Wydaje mi się, że w ciągu ostatnich kilku lat wiele się o sobie nauczyłem. Kiedy rozmawialiśmy o naszym dzieciństwie, o słuchaniu tych wszystkich zespołów z płyt w aucie… Chodziliśmy do całkiem niedużej szkoły i nikt tam poza mną i Layne’em nie słuchał takich rzeczy. Wiesz, chodzi mi o to, że będąc w czwartej klasie w Marin – bardzo małej szkole - nie pytałeś: Czy słuchałeś pierwszego albumu Oasis? To brzmiało tam jak żart. Nikt tego nie słuchał. Zawsze byłem muzycznym samotnikiem, aż do momentu, kiedy nie spotkałem tych kilku przyjaciół w gimnazjum, ale nawet wtedy czuliśmy się jak wyrzutki będąc takimi, jakimi byliśmy.

Ale kiedy poszedłem do liceum, pomyślałem: O łał! Tu są ludzie, którzy też lubią muzykę, więc aż tak bardzo nie jestem tą pieprzoną czarną owcą, skoro też siedzę w temacie. Ale teraz oni słuchają rzeczy, których ja nigdy nie sprawdziłem. Wystąpił pewien dysonans między tym, czego słuchałem, a tym czego słuchało wielu innych poważnych muzyków w moim wieku. Słuchali rzeczy znacznie nowszych i poruszali się też w różnych gatunkach. Słuchali soulu, R’n’B, jazzu, całej tej muzyki elektronicznej… Wszystkiego tego, czego ja nigdy nie słyszałem. Miałem ogólny ogląd tych specyficznych rockowych kapel, tylko, że nigdy nie sprawdziłem innego materiału. Żadnego. I tak naprawdę przez jakiś czas się z tą niewiedzą nie wychylałem, aż doszło do momentu, kiedy miałem już totalnie z tym przejebane.

Naprawdę, zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie chciałem poszerzyć swoje horyzonty, żeby poznać tę muzykę. Po prostu poczułem wielką chęć zgłębiania tematu, zbadania tego wszystkiego, co wydawało mi się zupełnie obce. Wiedziałem kim był Miles Davis. Wiedziałem to od najmłodszych lat, ponieważ tata powiedział mi, że to po nim mam imię. Ale kiedy włączyłem kilka albumów Davisa, tj. Bitches Brew albo Kind of Blue, czy też In a Silent Way... Dosłownie nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś podobnego. Doznałem uczucia z cyklu: Jak ja mogłem, kurwa, przegapić coś takiego? Po prostu nie mogłem tego zrozumieć. Byłem tak zdumiony, zainspirowany i zainteresowany tym, że świat muzyki może być o tyle szerszy, dużo większy, niż myślałem.





Niesamowite.

Myles: I wydaje mi się, że wówczas zaczął się mój trzy, czteroletni okres oddalania się od moich muzycznych wpływów. Studia na Berklee były dość intensywnym okresem niekończącej się obsesji grania na bębnach, a w szczególności bycia w kapelach, pisania autorskich rzeczy, ćwiczeń i po prostu doskonalenia umiejętności. Było to kompulsywne skupienie w które wciągnąłem się na maksa. Po prostu cały czas chciałem wyładowywać na tym całą swoją energię. Gdybym spędził wtedy jakiś dzień bez grania, pewnie wkurzyłoby mnie to i nie mógłbym sobie z tym poradzić. Musiałem grać codziennie. Skupiłem się wyłącznie na graniu.

Padło na Berklee, ponieważ nigdy wcześniej nie grywałem latynoskich rzeczy. Więc zacząłem z muzyką latynoską. Nigdy też nie grałem jazzu, czy muzyki z zachodniej Afryki… Nigdy wcześniej nie nauczyłem się grać w tych wszystkich metrum, a chciałem to umieć. Wiesz: Jak brzmiała brazylijska muzyka lat 60.? Jak prezentowała się scena Nowego Orleanu w latach 20. I 30… Cały czas starałem się uczyć jak najwięcej. To był świetny czas. Robiłem tak przez lata i naprawdę takie podejście otworzyło mi oczy. Ale nadszedł taki moment, że zacząłem się w tym wszystkim gubić. Pomyślałem: I co ja z tym wszystkim zrobię? O co tak naprawdę chodzi? Wówczas ten temat wydawał mi się trochę zagmatwany. Słuchałem tych wszystkich rzeczy i zachodziłem w głowę: I która droga jest tą prowadzącą wyżej? Co ja mam z tym wszystkim zrobić? Doszedłem do miejsca, w którym czułem się dobrze: Zrobiłem to, co miałem do zrobienia – zbadałem temat od podszewki i co dalej?

Layne, czy jakoś odniósłbyś się do narastającego wiru obsesji Mylesa na punkcie perkusji i muzyki w ogóle? Mamy tutaj dość istotną sprawę, którą warto w tym miejscu zauważyć: dzieliło was kilka tysięcy mil, więc są to obserwacje z daleka. Czy obserwowanie tego, co robi twój brat, miało wpływ na twoją ścieżkę rozwoju w którymkolwiek kierunku?

Layne: Jasne, że tak. Zdecydowanie. Jak wcześniej wspomniałem, bycie młodszym bratem oznaczało tyle, że wsiąkłem w temat trochę szybciej i dostałem wszystko jakby na talerzu. Myles przeszedł przez wszystkie gatunki, sprawdził różne ścieżki a później przekazywał mi informacje. Więc kiedy szedłem na pierwszy rok studiów, już wczuwałem się w jazz, którego on wówczas słuchał. Uwielbiałem już Milesa Davisa, miałem za sobą rzeczy do Kind of Blue, przebrnąłem przez Coltraine’a i sporo innych muzycznych rzeczy, które były dla mnie ogromnym osiągnięciem w temacie poszerzania mojego muzycznego języka.

Kiedy w liceum sięgnąłem po bas, naprawdę uwielbiałem Jaco Pastoriusa. Miałem wtedy trzynaście lat. Od momentu, kiedy zobaczyłem pierwsze nagranie z nim, od razu próbowałem dowiedzieć się wszystkiego o rzeczach, które grał. Myślałem: Myles robi takie rzeczy i jest to właściwy kierunek, więc muszę się nad tym skupić najmocniej, jak tylko potrafię. Dzięki temu, że Myles pokazał mi parę elementów tego stylu, udało mi się podtrzymać zainteresowanie tematem. Wiesz, Myles opowiadał mi, że ma teraz bardzo zróżnicowane zainteresowania muzyczne, jest nieco zdezorientowany, ale po prostu mocno siedzi w temacie. Przynosił mi całą tę muzykę, a ja potem odkrywałem ją na własną rękę. Po prostu starałem się jej nauczyć. Ilekroć znajdowałem coś, co mi się spodobało, starałem się tego nauczyć i po prostu sprawdzić, ile z tych elementów mogę wchłonąć i wykorzystać do własnej gry. Jest więc sporo rzeczy: są basiści jazzowi, od których wchłonąłem co nieco, ale były też inne elementy, moim zdaniem nieco mniej przydatne. A fakt, że Myles pomógł mi poznać temat w nieco młodszym wieku sprawił, że dość szybko wszystko uporządkowałem i znalazłem elementy, które mi przypasowały.

Kiedy wyjechał do Berklee, byliśmy daleko od siebie, ale opowiadał mi o jammowaniu, o tych wszystkich sesjach, a to sprawiło, że chciałem zaangażować się jeszcze mocniej. Wrócił ze wschodniego na zachodnie wybrzeże, pokazał mi kilka pomysłów i zaczęliśmy wtedy wspólnie dużo próbować. Uważam, że jedną z najlepszych rzeczy, które generalnie może zrobić muzyk, to granie z kimś starszym i lepszym od siebie, ponieważ jeśli dostaniesz ostry wycisk, to takie doświadczenie przyspiesza proces doskonalenia umiejętności. To trochę tak, jakbyś uczył się języka obcego z native speakerem, wiesz?

Granie z ludźmi jest zdecydowanie najlepszą i największą rzeczą, jeśli chodzi o rozwój umiejętności grania, więc jestem po prostu nieskończenie wdzięczny Mylesowi, że pokazał mi tak dużo, kiedy byłem młodszy.

Pytanie natury technicznej: gdzie odbywały się te wasze próby? Zakładam, że w studiu taty, tak?

Myles: Robiliśmy to często w naszej rodzinnej przestrzeni. Graliśmy w domu naszej mamy. Miałem tam swój zestaw perkusyjny, więc często tam razem graliśmy.

A więc sporo tych prób odbywało się u mamy?

Myles: Tak. Teraz jest pierwszy rok, gdzie moje i mojego taty bębny stoją w tym samym miejscu. Wcześniej zawsze swoje trzymałem u siebie w pokoju. Layne przynosił swój wzmacniacz i graliśmy w moim pokoju. To było po prosu niesamowite, że mogliśmy się razem rozwijać i uczyć. Przez cały czas gdy byłem w Berlkee, czułem się tak, jakbym tam był najgorszym muzykiem. Zawsze czułem, że każdy tam jest po prostu tym cudownym dzieckiem, że są mistrzami w tym co robią, że prezentują absurdalnie wysoki poziom. Tak więc fakt, że mogłem wrócić i bawić się w granie z moim bratem, no i tworzyć muzykę bez tego rodzaju presji, związanej z byciem w szkole… Tak, ów fakt był naprawdę wyzwalający. Wiedziałem, że Layne jest emocjonalnie w tym samym muzycznym miejscu, co ja. Nasze połączenie na kanwie muzyki było znacznie głębsze, niż z kimkolwiek innym, kogo spotkałem.





Tak. To jest fajne.

Myles: Myślę, że jedną z rzeczy, która dzieli mnie i Layne’a od innych ludzi z którymi pracowałem, jest to, że zarówno emocjonalnie, jak i duchowo pochodzimy z tego samego miejsca i rozumiemy, skąd pochodzi ten drugi. Jest to połączenie dużo głębsze, niż tylko muzyczne. Obaj wiemy, dlaczego drugi robi to, co robi i myślę, że dlatego połączenie między nami jest tak silne.

Zdecydowanie też coś takiego dostrzegam. To jest niesamowite.

Layne: Dodałbym jeszcze tylko to, że kiedy Myles i ja zaczęliśmy na poważnie zajmować się muzyką i o niej rozmawiać, nikt inny wcześniej nie doświadczał tego w taki sam sposób, jak my. Nie opisywali tego w taki sposób, w jaki ja to wewnętrznie odczuwałem. Nigdy nie rozmawiałem z kimś, kto czuł dokładnie to samo, co ja. Więc nasze połączenie od razu stało się czymś wyjątkowym. Myślę, że wynika to z faktu, że razem się wychowywaliśmy i mieliśmy podobne muzyczne wpływy, więc szczęśliwie doświadczyliśmy tego samego emocjonalnego muzycznego połączenia.

Steffan: Nic dziwnego, że gdy Myles zdecydował się wypróbować nowe sposoby i przeniósł się na New York University na Manhattanie, Layne wkrótce zdecydował się na to samo miejsce i chłopcy mogli kontynuować swoją podróż i jako bracia i jako muzycy. I naprawdę uzupełniają się na wiele sposobów. Obaj są wyjątkowo przyjaznymi i inteligentnymi ludźmi. Myles może wydawać się trochę bardziej nerwowy, kiedy decyduje się szukać, badać i sondować wszystko to, co należy zbadać i zrozumieć. Layne jest może trochę bardziej wyluzowany w swoim zewnętrznym podejściu do tematu – bo w środku ogień ciekawości płonie równie mocno – i to właśnie takie subtelne różnice pozwalają ich osobowościom tak łatwo wspólnie się dogadywać.

O.K. Zajmijmy się więc tematem Eleanor Rigby, który przygotowaliście na potrzeby występu u Marka Benioffa w internetowej serii Salesforce: Leading Through Change. To, co zrobiliście z numerem Beatlesów było podobne do tego, co zrobił Hendrix z hymnem USA na Woodstock. Wyszła z tego szalona, ekscytująca jazda.

Myles: To trochę zabawne, ponieważ jakieś 45 minut przed nagraniem Eleanor Rigby, nie mieliśmy planu, żeby zrobić coś razem. Layne miał zamiar skowerować Blackbird Beatlesów. Plan był taki, że Layne miał zagrać Blackbird, a ja miałem go nagrać…

Steffan: W tym momencie przerywa nam przebieraniec podszywający się pod kogoś z ekipy od PR chłopaków i po krótkiej przerwie, w czasie której niby-pijarowiec zachowuje się jak bezczelny nastolatek, wracamy na właściwe tory…

… Już wcześniej robiliśmy własne wersje Eleanor Rigby. Zawsze bawiliśmy się tą melodią. Zapytałem Layne’a, czy nie chciałby po prostu spróbować. Powiedziałem: Włącz te swoje trzy przestery, zrób z tego cholernie paskudne brzmienie i po prostu pograjmy przez minutę. Poskładaliśmy całość w dosłownie 20, czy 30 minut. Robiliśmy to w takim pośpiechu, że obaj darliśmy się na siebie w stylu: Zrób to tak! Tego nie rób! I zrób jeszcze to! A potem wszedł tata z pytaniem: Jesteście gotowi? Zagraliśmy, a on stwierdził: To było super. Był to szybki strzał, w ogóle nie było w tym nic przemyślanego.





Świetnie. A jak twoja perspektywa, Layne? Chodzi przede wszystkim o Blackbird, ponieważ jest to piękny i specyficzny numer dla niektórych ludzi.

Layne: Tak, ten utwór jest zdecydowanie wyjątkowy i piękny. No i bardzo dobrze daje się przekładać na różne instrumenty. To jeden z tych numerów, które zostały nagrane tysiące razy i każda z tych tysiąca wersji jest unikalna i wyjątkowa. Jedno, co mi się podoba w tej aranżacji, to ukazanie basu jako takiego melodyjnego, akordowego instrumentu. Ma takie miłe, zaokrąglone brzmienie. Wydaje mi się, że tutaj basówka nie bardzo różni się od gitary, czy fortepianu. Możliwości tego, co można wyczyniać tylko z oktawami i podanymi nutami, są czymś wyjątkowym.

I jak powiedział wcześniej Myles, nauczyliśmy się Eleanor Rigby. Potrzebowaliśmy jej do czegoś innego, zrobiliśmy z tego jazzową wersję gdzieś po drodze. Gdy zapytał mnie, czy nie spróbować razem, pomyślałem, że powinniśmy dać temu szansę, powinniśmy spróbować. Niech to będzie nasza wersja. Wyszło to z takiego naszego wyuczonego przez lata zachowania przy wspólnej grze. Szybko poszło. Wiedzieliśmy, że ma być ciężko, szybko i złośliwie.

Jedną ze spraw, które aż krzyczą we mnie, jest taka, że aby coś takiego zadziałało, wymaga to niewiarygodnego schowania ego z obu stron. Czy to jest po prostu wrodzone? Czy ta widoczna różnica w podejściu wynika z tego, że jesteście braćmi, że macie taki sam, no wiecie… Taki sam muzyczny, emocjonalny język, żeby robić takie rzeczy? Łatwo się to robi? Bo wasza opowieść brzmi jak: Nagraliśmy, wyszło fajnie, a później wyszliśmy z psem na spacer. Taka codzienność, czy coś w tym rodzaju.

Myles: Nie chcę wyjść na czepialskiego kutasa, ale lubię to robić w ten sposób. Przy nagrywaniu? Oczywiście to inny temat. Ale ta „super wyrafinowana, dobrze zrobiona i poprawiona rzecz muzyczna” – że tak to nazwę, jest dla mnie trochę przesadnie przemyślana. Po prostu wydaje mi się, że sporo rzeczy, które ludzie robią, jest trochę nadprodukowana. Ujęcia kręcone z szesnastu różnych kątów, każdy ma idealną fryzurę, jest ekipa od garderoby, nagrywają coś czterdziestoma mikrofonami z czterdziestu miejsc… Dla mnie najważniejszą rzeczą w muzyce jest energia i ta duchowa strona. Oczywiście fajnie jest mieć możliwości, by pomyśleć o szczegółach. Ważne, naprawdę ważne jest, by zwracać uwagę na szczegóły, ale uważam, że naprawdę można to robić bez utraty duchowości w muzyce. Kiedy spędzasz nad realizatorską stroną tego procesu tak dużo czasu, po prostu czepiając się szczególików, to myślę, że jest to rodzaj szaleństwa i chaosu, i dużo tracisz przy takim sposobie. Po prostu… Nie wiem… Nie lubię czegoś takiego. Uwielbiam szybko składać wszystko w całość, pozwalając zabłysnąć intensywności procesu, przy tworzeniu czegoś nowego.

Dobrze wyszczególnione. A ty, Layne?

Layne: Dodałbym jeszcze, że nasz sposób wywodzi się z tego, że poznaliśmy to samo i mamy takie same wpływy dotyczące muzyki. Więc było: OK – dobra, robimy kower. Tak chcieliśmy to zagrać i tak chcieliśmy brzmieć. Nie było w tym nic zaplanowanego w stylu: Zróbmy z tego szaloną, zakręconą wersję. Po prostu zagraliśmy tak, jak chcieliśmy i jak nam to najlepiej brzmiało. Idziemy naprzód z muzyką, jaką tworzymy. Sprawa o której obaj dyskutowaliśmy to intensywność, ta odrobina spontaniczności, surowość i energia naszej muzyki. To właśnie te cechy nas wyróżniają i moim zdaniem dzieje się coś naprawdę wyjątkowego, kiedy razem gramy.





Wejdźmy głębiej w tę kwestię. Jakie cechy wnosi twój brat do wspólnego grania, czyli tego kreatywnego misz-maszu, który staracie się razem tworzyć?

Myles: Cóż… Uważam, że znajdujemy równowagę się we właściwy sposób. Myślę, że moją największą słabością jest to, że jestem podkurwiony w każdym miejscu przez cały czas. Wiesz, staram się jak najmniej myśleć o wszystkim, co wspólnie robimy na polu muzycznym. Po prostu robię to, co naprawdę czuję i słyszę. Czasami może to wyjść dobrze, ale może też sprawić, że wszystko dookoła będzie brzmiało lepiej, ale akurat nie to, co robimy. Więc uważam, że najwspanialszą rzeczą u Layne’a jest jego stabilność od czasu do czasu. Przechodziłem przez wszystkie te utwory z dziwnych czasów. Miały w sobie te wszystkie szalone części, a Layne w pewnym sensie to uporządkowywał. Mówił: To nie jest na cztery, to jest w innej tonacji. Zbierzmy wszystko i zróbmy coś, żeby to bardziej zazębić. Możeż to zagrać inaczej? Layne pokazuje to z perspektywy czegoś realistycznego, co w rzeczywistości będzie brzmiało dobrze, kiedy mnie poniesie. Myślę, że to świetna sprawa… No i oczywiście on wnosi dość ciężki sposób gry na basie, który moim zdaniem jest tym wyjątkowym rodzajem brzmienia.

Super.

Layne: Powiedziałbym, że Myles wnosi najwięcej energii i intensywności do tego procesu. Zmierzając do konkretów w czasie grania: Wg mnie bębny są zawsze motorem napędowym, tym głównym dynamicznym składnikiem, który daje nieskończone źródło energii i intensywności, wiesz, ognia, który rozjaśnia to wszystko. Przynoszę mu jedną rzecz, którą już słyszę w głowie, a potem słucham, jak gra, jak ją rozpracowuje i od razu pojawia się ta jego energia i intensywność, które są czymś super wyjątkowym w jego graniu. Kolejną sprawą, o której warto wspomnieć, jest to, że pomógł mi trochę bardziej nieszablonowo myśleć o sposobach na muzykę, o możliwościach. Czasami lubię posiedzieć nad czymś i zrobić to w taki sposób, w jaki to słyszę, ale Myles jest naprawdę dobry w zachęcaniu mnie do odejścia od schematu i rozważenia różnych opcji. Jest naprawdę świetny w proponowaniu różnych możliwości i robi to niesamowicie skutecznie, co naprawdę doceniam.





Na koniec byłoby czymś niedopuszczalnym, gdybym nie zapytał, ile razy jammowałeś ze swoim PR-owcem od czasu lockdownu?

Myles: Jammowaliśmy kilka razy. Myślę, że nawet częściej, niż przy ich [Metalliki] pracy nad Blackened. Pomogłem mu trochę przy dźwięku. Taka mała inżynierska robota przy mikrofonach i innych potrzebnych rzeczach. Ale później przychodził raz w tygodniu i słuchał numerów, które nagrywałem z Layne’em. Kiedy zaczynaliśmy kwarantannę z ojcem, przesłuchał mnóstwo stuffu, który zrobiliśmy i powiedział: To jest świetne, to nie jest świetne. To powinniście zrobić, a tamtego nie. Spoglądał na to niesamowitym producenckim uchem. To jest dość wyzwalające, ponieważ uważam, że ja i Layne – w szczególności w odniesieniu do naszej muzyki – utrzymujemy ten projekt w intymnym miejscu. Nie ma to nic wspólnego z wydawaniem, czy niewydawaniem tej muzyki. Mówiąc bardziej szczerze – ilość uwag innych osób, które traktujemy serio, jest raczej niewielka.

Sprytnie!

Myles: I myślę, że tata jest jedną z osób, które naprawdę powiedziały kilka sensownych rzeczy, które stały się nową perspektywą, dzięki której mogliśmy pójść dalej w naszym rozwoju.

Layne: Jammowanie z tatą? Zdecydowanie zdarzają się momenty, kiedy albo ja, albo Myles jesteśmy w studiu, tata przyjdzie i będziemy grać przez minutkę. To jest niesamowite. I bardzo zabawne. Nie ma w tym wielkich oczekiwań, zamartwiania się, czy czegoś w tym rodzaju. To po prostu dobra zabawa, granie ciężkich rzeczy, itp. Jest to po prostu świetne. To wspaniała okazja – wcale nie z powodu tych fantastycznych osiągnięć, którymi wypełnił swoją karierę – to wspaniała okazja dlatego, że to mój tata. A rodzinna zabawa i robienie tego typu rzeczy są sprawą wyjątkową. Ale naprawdę staram się sobie przypominać, żeby nie brać tego za coś oczywistego i jestem za to bardzo wdzięczny.

Steffan: Nie ma chyba lepszego momentu na zakończenie naszej rozmowy. Nie wiem jak Wy, ale jestem zaintrygowany i podekscytowany tym, co Myles i Layne zrobią muzycznie w przyszłości. Na razie jasne jest, że cieszą się tymi owocami, których dostarcza im wspólne granie. Są to dwaj niezwykle mili i inteligentni i utalentowani młodzi mężczyźni, zasobni zarówno w słowa jak i myśli, świadomi wszystkiego i wszystkich (w tym siebie). No i to jest ten rodzaj osobowości, których świat w tej chwili rozpaczliwie potrzebuje. Jeśli będziesz miał szczęście ich spotkać, przekonasz się, że to prawda. Z niecierpliwością czekam na ich przyszłość.




koniec






Marios:
Warto poświęcić troszkę czasu i obadać Instagram Layne'a. Z reguły konta instagramowe pełne są przeróżnych zdjęć. Tutaj mamy za to praktycznie wyłącznie krótkie filmy, na których Layne prezentuje fragmenty pomysłów muzycznych. Rozmowcy skupili się głównie na wspólnych przygodach natury muzycznej. Całkowicie pominęto natomiast temat indywidualnych nagrywek. W sierpniu 2020 roku słuchacze mają dostęp do dwóch uporządkowanych materiałów z osobną twórczością młodszego klanu Ulrichów:

- jeszcze w 2018 roku na koncie soundcloud Mylesa pojawił się cyfrowy materiał projektu dotViolet - album pt. A Sleepless Dream. Jak podpisano: W całości improwizowane jedno podejście podczas bezsennej nocy - do sprawdzenia tutaj.

- Layne Ulrich jak dotąd może pochwalić się trzema kompozycjami, które ukazały się w serwisach streamingowych w ubiegłym roku. Materiał nosi tytuł My First Single - do posłuchania tutaj.













Marios
Overkill.pl


Waszym zdaniem
komentarzy: 2
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.
MaciekP
17.08.2020 17:02:27
O  IP: 0.0.0.3
"To wspaniała okazja – wcale nie z powodu tych fantastycznych osiągnięć, którymi wypełnił swoją karierę – to wspaniała okazja dlatego, że to mój tata"

Mądry chłopak.
Marios
15.08.2020 19:28:35
O  IP: 0.0.0.87
Jeśli ktoś reflektuje na A Sleepless Dream w formie empetrójek, służę linkiem. Tylko prywatna wiadomość.
OVERKILL.pl © 2000 - 2024
KOD: Marcin Nowak