Fastnews
Koncertowisko!
Sabaton + Accept, Twilight Force !!RELACJA!! 2017-03-01

Czy rozpędzona, niemiecka lokomotywa może zniszczyć szwedzki czołg? Czyli Sabaton i Accept w krakowskiej Tauron Arenie.

Czy może być lepszy pomysł na spędzenie piątkowego wieczoru niż dobry koncert? Nie, zdecydowanie nie! Szczególnie gdy grają legendy heavy (Accept) i power metalu (Sabaton). Skoro tak, to gdy tylko usłyszałem o koncercie stwierdziłem: „muszę tam być”. I 03-03-2017 stawiłem się z całą familią (a niech młodzież chłonie dobrą muzę, miast „Oczu Zielonych”) u wrót Tauron Areny w Krakowie.

Zanim jednak zabrzmiały legendy, na scenie pojawił się szwedzki Twilight Force. I poczułem się mocno rozdarty. Gdybym jak zwykle miał ze sobą aparat to pewnie skakałbym do góry z radości: panowie w teatralnych kostiumach, z doprawionymi elfimi uszami, miecze, smok na banerze za plecami muzyków…

Jednym słowem wizualnie całkiem, całkiem. Ale aparatu nie miałem i podstawowym narzędziem odbioru były uszy, a do nich docierało „radosne plumkanie”. Nie wiem jak inaczej określić ten rodzaj muzyki. Niby we wszelkich encyklopediach TF określany jest jako power lub symfoniczny metal, ale jak dla mnie to akurat metalu zbyt wiele w tym graniu nie było. Co zaś do „symfoniczny” to może chodziło o użycie klawiszy na scenie? Może… A dobrze, że były bo klawiszowiec znany jako Blackwald odziany w czarną tunikę z kapturem był najmocniejszym punktem tego show: wykonywał groźne pozy, grobowym głosem straszył publikę, ogólnie „robił klimat”.

I ów klimat chyba przypadł do gustu sporej części audytorium bo dziarsko podskakiwała, machała rękami zgodnie z dyrektywami ze sceny, ogólnie bawiła się nieźle, a przecież na koncertach głównie o to chodzi. Doszło nawet do pojedynku! Tak, tak! W pewnym momencie Chrileon (wokalista) nakreślił ręką linię dzielącą publiczność na pół i dokonał jej podziału. Zdziwiłem się okrutnie, bo dla mnie takie przygotowania zwiastują zwykle „wall of death”. Ale tu? Przy takiej muzyce? Nie, tym razem miał to być pojedynek na śpiew (choć może to zbyt duże słowo)- kto głośniej wyda odgłos paszczą. I trzeba uczciwie przyznać, że Ciemny Mag (bo tak wyglądał Blackwald) zdecydowanie lepiej motywował „swoich”. Pozwólcie, że ten występ podsumuję tak: mojemu siedmioletniemu synowi się podobało…

Przepinka i na scenie pojawiają się elementy przypominające nitowaną blachę, niczym fragmenty okładki „Metal Heart”. Znak to niechybny, że już za chwilę na scenie pojawią się ci, dla których nie pozwoliłem się wyspać dziecku (przecież inaczej co by wspominał) ACCEPT! Między górującymi nad sceną „garami” pojawił się Christopher Williams, zakręcił w palcach pałeczką od perkusji i na ten znak na scenę wbiegli gitarzyści. Zabrzmiały pierwsze riffy „Stampede” i jest też on: Mark Tornillo.

Tu krótka wycieczka osobista byłem ortodoksem: „co to za Accept bez Udo?”, a potem zobaczyłem Marka z chłopakami na scenie i… i ten gość daje radę! Śpiewa po swojemu stare kawałki, ma ogień w głosie i metal w sercu! Również tym razem już pierwsze słowa zjeżyły mi włosy na karku. Dobrze, że wziąłem młodego - będzie miał co opowiadać przez długie lata! Ale zajmijmy się tym co działo się na scenie, a działo się sporo. Były dzikie gitarowe galopady w wykonaniu Wolfa Hoffmann’a i Uwe Lulis’a, były chóralne śpiewy, były niesamowite miny które jak zwykle robił Wolf  (dlaczego nie dostałem akredytacji foto, dlaczego??!!) latające pałeczki od perkusji, były krótkie pogadanki Marka, układy taneczno-synchroniczne i była MUZYKA.

Ciężka, niesamowicie rytmiczna, gitarowa, obłędna, porywająca… Nie wiem jak to opisać. Tu zamiast słów najlepiej pasowałaby fotka, a na niej scena gdzie wszyscy gitarzyści (w tym bas) stoją w rzędzie i robią na swoich instrumentach ręką „śmigło”. Wyglądało to niczym ruch kół ciężkiej, rozpędzonej lokomotywy. I tak właśnie wyobrażam sobie ten zespół: kawał solidnej metalowej maszyny. Ale prócz rytmicznego „stukotu” sporo było  pokazów umiejętności indywidualnych. I tu niezrównanym mistrzem był Hoffmann. I trzeba przyznać, że potrafi dać publiczności szansę, by to potwierdziła. Tak jak wtedy, gdy grając najsłynniejsze solo z „Metal Heart” czyli „Dla Elizy” robił przerwy, podczas których wybuchały brawa. Generalnie ten facet jest niesamowity: to co „rzeźbi” na gryfie to arcymistrzostwo, a do tego wszędzie go pełno, bez przerwy w ruchu, ciągle uśmiecha się do publiczności… I czuć, że granie sprawia mu niesamowitą przyjemność, że kocha gitarę, koncerty i publiczność. I podobnie jak u reszty zespołu, mimo upływu lat forma i kondycja jest u niego na najwyższym poziomie. Niejeden młody zespół nie ma nawet 1/10 tego ognia.  Czy były jakieś minusy tego występu? Niestety tak: czas. Ledwie godzina nie pozwoliła nacieszyć się w pełni obcowaniem z Acceptem. Tylko 10 utworów wśród nich takie perełki jak „London Leatherboys”, „Princess of the Dawn”, „Fast as a Shark”, „ Balls to the Wall, ale w repertuarze jeszcze tyle smakołyków… Chłopaki trzymam Was za słowo, że za chwilę wrócicie do Polski. I ja, jak zwykle, tam będę. Bo choć od lat gracie to samo, tak samo i w ten sam sposób, to ja chcę więcej!

Na scenie znowu zakotłowało się od techników, a nad nią pojawił się wielki ledowy ekran. Znak to niechybny, że pora na gwiazdę wieczoru: Sabaton. I rzeczywiście - z głośników popłynęły dźwięki „In the Army Now”, na wspomnianym ekranie wyświetlono zarys czołgu, a na scenę wtargnęli odziani w bojówki w kolorze city-camo Szwedzi. Skoro na ekranie czołg, to co mogło rozpocząć koncert? Oczywiście: „Ghost Division”!

Wyjątkowo pasowała tu scenografia wyglądająca jak wielki czołg, na wieżyczce którego między dwoma „działkami” ustawiono perkusję. Trzeba przyznać, że gitary rozsiewały nuty niczym karabiny pociski. I kule te trafiały w serca słuchaczy. Tłum wpadł w euforyczny nastrój. Nagle stop! Ciemność… A gdy zapaliły się światła, za zespołem stało kilku rosłych panów na widok których, me dziecię zapytało: „a gdzie mają spodnie?”. Jak się domyślacie, byli to dzielni Spartanie obleczeni jedynie w wąskie gatki, czerwone płaszcze i chełmy. Za to w rękach dzierżyli piki i tarcze, przy użyciu których tworzyli wraz z muzykami pseudobojowe formacje.

Naturalnie podczas owych wygibasów muzycy wykonywali „Spartę”. Pozwólcie, że nie będę wymieniał utworu po utworze, tylko skupię się na kilku szamańsko-koncertowych „perełkach”. A jedną z nich na pewno byli „Swedsh Pagans”. Przed tym utworem Joakim Brodén (nikomu nie trzeba tłumaczyć, że to wokalista, prawda?) pozostał na scenie sam z nowym gitarzystą. I przedstawiając go rzekł: „oto Tommy Johansson, jako iż jest nowy, pozwólmy mu pokazać co z naszego repertuaru lubi najbardziej”. Zabrzmiało kilka akordów „Pogan”. „A to drań, wie że tego numeru nie cierpię, ale skoro słowo się rzekło”. W pewnym momencie zapowiedział, że za chwilę utwór akustyczny. „-To co może ‘Primo Victoria’ bez prądu?” . Riff, riff i kolejny i… śmiech. „Oczywiście, że nie, zapalcie zapalniczki, włączcie komórki - wiem że je macie bo już widziałem na Youtube filmiki z dziś i posłuchajcie ‘The Final Solution’”!  Jak się domyślacie, cała widownia sekundę później mieniła się chybotliwym światłem. Chwilę potem znów doczekaliśmy się dłuższej przemowy, o tym jak zespół znienawidził jeden z utworów: „Jeździliśmy po Waszym kraju i mieliśmy poczucie, że jesteśmy tylko, by grać ten jeden kawałek, nienawidziliśmy tego! Ale potem dotarło do nas, że wy kochacie naszą muzykę, a mieszkając właśnie w Polsce jesteście bardzo dumni, że tu wybuchło ‘Uprising’ (Powstanie)”.

Nie był to jedyny ukłon w stronę naszej historii bo Pär Sundström (basista, jedyny prócz Joakima „oryginalny” członek zespołu) z kolegami zabrali nas pod Wiedeń ( „Winged Hussars”) gdzie, jak zauważył frontman, choć to daleko od polskich granic, to właśnie Polacy zadecydowali o losach świata. Na bis było o bohaterach spod Wizny („40:1”). Nie raz, nie dwa Brodén podkreślał związki bandu z naszym krajem i Krakowem. O tym że wylądował tu już 11 lat temu w małym klubie i od tej pory zawsze spotyka się z niesamowitą reakcją krakowskiej publiczności. Nie inaczej było i tym razem. Między zespołem a fanami zgromadzonymi w Tauron Arenie istnieje jakaś niesamowita symbioza. Dla Sabatona to jest „ich publika”, dla publiczności „ich zespól”. Pozwólcie, że użyję wyświechtanego zwrotu „ była chemia” i to bardzo mocna. Wspomagana przez zjawiska fizyczne: wizualizacje na ekranie (w tym husaria i wielki znak polski walczącej), buchający ogień, fajerwerki, pseudo wystrzały z „luf czołgowych” tak, właśnie tych nad którymi siedział „zastępczy perkusista” (bo pałker zespołu wrócił do domu, by być przy porodzie małego sabatoniątka). Słowem produkcja na światowym poziomie. I ciężko się dziwić, że publika była blisko ekstazy. I tylko piszący te słowa stary ramol czuł, że to jednak nie ten zespół , który zafascynował go 11 lat temu gdy zobaczył go po raz pierwszy, że gdzieś zniknął „pazur” (czyżby odszedł wraz ze zmianami w składzie?), że to wszystko jest jakieś ciut za cukierkowe. Generalnie moim zdaniem zespół zrobił muzycznie krok do tyłu, a producencko (w sensie przygotowania show) niesamowity skok do przodu.

Podsumowując: moim zdaniem szwedzki czołg nie wytrzymał zderzenia z niemiecką lokomotywą. Bo miast mieć gruby stalowy pancerz, ma błyszczące nity i alufelgi przy gąsienicach. Niemniej było niesamowitą przyjemnością patrzeć jak te dwa pojazdy „jeździły” po scenie na oczach zachwyconych metalheads. 

 

Piotr „Bobas” Kuhny

(Pełna fotorelacja dostępna na naszym FanPage na Facebook: TU)