Fastnews
Koncertowisko!
Sain Vitus, Orange Goblin, Belzebong - relacja 2014-11-10

„Chcielibyśmy wyglądać tak dobrze, jak Wy”

 

 

Tymi słowy gitarzysta Saint Vitus, Dave Chandler, skomplementował publikę tuż przed rozpoczęciem swojego występu. Biorąc pod uwagę staż sceniczny i lata, które członkowie Saint Vitus mają na karku, nic to dziwnego. Ale doskonale oddaje klimat, który panował w krakowskiej Fabryce. Jedna z osób obecnych na tym koncercie powiedziała mi też kiedyś, że prawdziwy metal powinien mieć wielkie, owłosione jaja. W tym wypadku to porzekadło sprawdza się w 100 %. Ale wróćmy do początku.

 

 


Wieczór spowity zieloną mgła rozpoczynał nasz polski, swojski Belzebong. Skład to znany i ceniony chyba nawet bardziej poza granicami naszego kraju, jak to zwykle bywa. Zespół instrumentalny, który garściami czerpie z Black Sabbath (tu polecam posłuchać czegoś więcej niż Paranoid i Iron Mana) i innych stareńkich rzeczy, ocierając się czasem o wyjątkowo szkaradnego i ciężkiego bluesa. Panowie z Belzebonga są na tyle uprzejmi, że nie straszą nas swoimi twarzami i ukrywają je pod bujnym owłosieniem głów oraz twarzy. Cztery osobą gibają się powoli na scenie pozwalając publice rozkoszować się dźwiękiem oraz wizualizacjami. A sound jest to przepotężny! W odpowiednich warunkach i skupieniu może Was Belzebong zahipnotyzować, więc uważajcie jak będziecie tego słuchać.

 

 

 

Potem było nieco szybciej, bo na scenę wkroczył Orange Goblin. Wkroczył to dość dobre określenie, bo ich wokalista, Ben Ward, jest słusznych rozmiarów. Panowie grają oldschoolowy, brudny heavy metal i robią to świetnie. Mnie osobiście najbardziej rozwaliło brzmienie gitary. Właśnie! Gitary! Jednej! Joe Hoare dał radę i udowodnił, że się jednak da heavy metal grać na jedno wiosło.

 

 

Nadeszła wreszcie pora na Saint Vitus. O komplementach jakimi uraczyli nas „od progu” już wspomniałem, ale chciałbym się jeszcze zatrzymać na tym, co się działo przed samym występem. Zespół po prostu wyszedł. W pełnym oświetleniu, panowie chwycili instrumenty, dostroili. Żadnych fajerwerków, żadnego intro, tylko komplement, krótkie „jesteśmy Saint Vitus” czy coś w ten deseń i jazda. Trzeba wiele odwagi, żeby tak rozpoczynać koncert. Ale ci goście z pewnością wiedzą, co robią.

 

 



Muzyka Saint Vitus jest specyficzna i nie każdemu podejdzie. Nie na darmo nazywa ich się jedną z pierwszych doom metalowych kapel. Zaczynają wolno, a kończą jeszcze wolniej. Ale jest w tym wszystkim jakaś dziwna siła, która przyciąga i hipnotyzuje. Dołóżmy do tego sceniczną pozę wokalisty Scotta „Wino” Weinricha, który obdarza wszystkich spojrzeniem pełnym pogardy oraz niesmaku, ale również całkowitego zaangażowania w to, co robi i oto mamy prawdziwy fundament heavy metalu – owe wielkie, owłosione jaja. Z każdą minutą ci wterani sceny, coraz bardziej mnie do siebie przekonywali.

 

 

 

 

 

Z czystym sercem mogę polecić muzę każdej z tych kapel. Wszystkie poruszają się niby w tym samym gatunku, a zaprezentowały różne jego oblicza. Belzebong był ciężki i szkaradny, Orange goblin pokazał przybrudzony heavy metal, a Sain Vitus wielką klasę.

Rev&4ever