31.10.2011 / 1.11.2011. W tych dniach oficjalnie na sklepowych półkach wylądował album o tajemniczym tytule Lulu. Dopiero po dokładnym przyjrzeniu się, w oko wpada naklejka z napisem Lou Reed & Metallica. Słowo w końcu stało się ciałem. Po niefortunnych kwietniowych wypowiedziach pana Hammetta (za które został nieco przystopowany przez redaktorów naczelnych Metalliki L.U i J.H) fani wytężali umysły, by wytłumaczyć wszystkim dookoła co może kryć się za magicznym stwierdzeniem -
„To nie jest w 100% projekt Metalliki”. I posypały się propozycje, w których prym wiodła sugestia, że to „być może na pewno „Garage Inc. 2”, czyli kolejny zbiór coverów wykonywanych przez Metallikę (wszak od 1998 roku nazbierało tu i ówdzie kilka nowych cudzych utworów). Trafienie niczym kulą w płot! Pierwsze przykazanie zespołu Metallica brzmi:
„Gramy, by zadowolić siebie, a nie fanów, a jeśli przy okazji ludziom się nasza muzyka podoba to super. Nie będziemy się powtarzać i robić dziesięć wersji tego samego. To nie w naszym stylu”. Po przypomnieniu sobie tych słów, naprawdę zabawnie było czytać propozycje typu „Garage 2”. Do tej pory nie został wydany „Master 2”, to dlaczego mieliby Panowie złamać konwencję i nagrać „Garage 2”?
I w końcu gruchnęła wiadomość, że „
Jesteśmy w HQ z Panem Louisem Reedem!”. Byli i tacy fani, którzy pytali „
co robi Jason Newsted w studiu Metalliki? Odejście z Mety mu się nie przysłużyło. Postarzał się chłopaczyna”.
Dzięki Internetowi i możliwości pirackiego....tfu!....przedpremierowego przesłuchania, zaznajomiłem się z zawartością albumu już 20.10, czyli półtora tygodnia przed kompaktową premierą Lulu. Zwykła nałogowa ciekawość fanatyka. Swoją drogą pierwszy raz w krótkiej historii Internetu spotkałem się z faktem, że piracka internetowa kopia staje się za chwilę jak najbardziej legalna. Wszystko za sprawą oficjalnej witryny prezentującej Lulu, na której błyskawicznie pojawił się album w całości do darmowego przesłuchania. Choć namiastkę podobnego działania można było zaobserwować tuż przed premierą „Death Magnetic”, gdzie liczba przedpremierowo udostępnionych utworów to 6. Ponad pół płyty. I gdzie te emocje gdy nowy album ukochanego zespołu słuchało się po raz pierwszy z nowo kupionego kompaktu przy zgaszonym świetle i wyłączonym telewizorze? Tylko Ty, fotel/łóżko i wieża hi-fi, z której głośników płynęły dziewicze dźwięki nagrane przez ukochany band.
To już rok! Rok temu Metallica po raz kolejny od czasów Load & ReLoad zdradziła „prawdziwych” fanów zespołu. Żółć, która wylała się z klawiatur osób zawiedzionych nowym dziełem Metalliki na ten projekt, po prostu przeraża. (Jak to możliwe, że zespół, który rzekomo od 20-tu lat nie nagrał nic ciekawego, wciąż wzbudza tak silne emocje u osób, które uważają Black Album za ostatnie wielkie dzieło?...a i to nie zawsze). Bo mamy jeszcze do czynienia z kilkoma podtypami fanów Metalliki:
- hardkorowy tru fan – „Metallica skończyła się na Kill’em All – reszta płyt to komercha”
- mniej harkorowy, ale wciąż tru fan – wyznaje zasadę “Burton jest bogiem!”.
- zwykły tru fan – „Weź wyrzuć ten cały Czarny Album, toż to pop dla panienek. Justice, Master, Ride, Kill – to dopiero płyty!
- Zwykły fan, który nie ma klapek na oczach i potrafi być konstruktywnie krytyczny, w stosunku do ulubionego zespołu – “Jezu! Co za gówno ten Load! Jakiś blues, jakieś country podchodzące pod gejów z Oasis!” Włączcie mi Blacka albo Mastera!
- fanatyk – Load jest kapitalny! A słyszałeś ten koncert z symfonią? Bajka. Choć posłuchamy Mastera, albo nie, St. Anger lepiej, i puść jeszcze Unforgiven III, toż to najlepsza część tego tryptyku!
A ja przestudiuję Lulu! Dwanaście miesięcy to dość czasu, żeby w jakiś mniej lub bardziej logiczny sposób (jak to zwykł mawiać Titus z Acid Drinkers – „żeby wszystko miało ręce nogi i chuja”) podsumować muzykę, która wypełnia aż dwa krążki.
01. BRANDREBOUG GATE
Po pierwszych przesłuchaniach można odnieść wrażenie, że akustyczny wstęp jest jakiś taki bez ładu i składu, jakby przypadkowe uderzanie w struny. Po kilkunastu odtworzeniach można jednak nawet zanucić melodię :) Naprawdę ten numer to dobry fragment na otwarcie płyty, bo wyposzczony fan Metalliki dowiaduje się, że wokalnie na albumie udziela się też Hetfield.
02. THE VIEW
Kompozycja wybrana na singiel, który ma być lokomotywą tego projektu nie dziwi ani trochę. Riffy o ciężarze Prince Charming, na wokalu Reed na spółę z Hetem. Do internetowego kanonu weszło już słynne „I AM THE TABLE!”. Należy tylko zwrócić uwagę żartującym z tego fragmentu, że nie należy brać za dosłownie tekstów występujących w poezji. „Table” to nie mebel z jadalni, tylko „tablica z wyrytymi dziesięcioma opowieściami”, które to opowieści wypełniły dwa krążki cd.
03. PUMPING BLOOD
Pierwsze reakcje zawiedzionych, to opisanie tego, co dzieje się w pierwszych 67. sekundach utworu. „Reed skanduje w kółko pumping blood w sposób taki, jakby za moment miał zejść na zawał, strasznie się męczy”. I gdyby się taki delikwent wsłuchał w tekst, to uświadomiłby sobie, że mniej więcej w taki sposób jęczała Lulu, gdy Kubuś Rozpruwacz wieńczył swe mordercze dzieło. Fani, którzy nie wyłączyli pieśni po 20. sekundach, usłyszeli coś znajomego a’la Broken, Beat & Scarred.
04. MISTRESS DREAD
Utwór, w którym przez osiem minut mamy do czynienia z jednostajnym riffem typu Fight Fire With Fire. Tu słuchacze (98% to fani Metalliki) złapali się za głowę. „Jak można gadać coś zupełnie nie do taktu, do tak szybko granego riffu?”. Po przesłuchaniu uważam, że można. Przez osiem minut mamy do czynienia z jednym riffem. Można tam naprawdę wstawić wokal Jamesa np. z Battery i gwarantuję, że też będzie odpowiedni. Do jednostajnego podkładu muzycznego możemy zaśpiewać, czy wyrecytować cokolwiek i to będzie tam pasować. Nie ma w Mistress Dread zmian tempa, czy przeplatających się akordów. Można by np. odkręcić kran w kuchni. Woda płynie jednostajnym strumieniem. Jeśli w tym czasie wyrecytujemy Inwokację z Pana Tadeusza to nasza recytacja i płynąca w tym czasie z kranu woda będą do siebie pasować. Jeśli ktoś ma wątpliwości, można coś takiego nagrać i przesłuchać. Będzie to niszowy, ambitny performance, ale będzie brzmieć ciekawie i do taktu, którego w jednostajnych podkładach muzycznych w gruncie rzeczy nie ma.
05. ICED HONEY
Łał! Jest melodia, jest refren i są zwrotki. W końcu typowa konstrukcja o charakterze piosenki, jaką można usłyszeć w Eska Rock! Jak ktoś gdzieś kiedyś na Overkillu napisał - „Coś dla wąsatego harleyowca. Prosta muzyka spod znaku Lynyrd Skynyrd, czy ZZ Top”. Muzycznie może i tak, dzięki czemu utwór przypadł do gustu i dziś lwia część wypowiadających się na temat Lulu uważa, że to najlepszy punkt tego albumu.
06. CHEAT ON ME
Jedenastominutowy kolos, który rozpędza się niczym zardzewiała żeliwna lokomotywa. Od pierwszych sekund jest zagadkowo i ponuro. Tu muzyka aż do bólu jest tylko uzupełnieniem partii wokalnej Pana Reeda. I jeśli ktoś pominie w tej kompozycji coś takiego jak tekst, to później woła w internetowym eterze, że „to nic innego, jak zmarnowane jedenaście minut życia”. Nota bene główna bohaterka podczas tego momentu płyty uświadamia sobie, że rzeczywiście zmarnowała sporą część swojego żywota.
07. FRUSTRATION
Osiem i pół minuty soundtrackowego grania. Trudno to nazwać piosenką. Dwa zupełnie wyciszone fragmenty kompozycji i zabawa Ulricha z perkusyjnymi przejściami. To świetna ilustracja do sceny filmu, czy spektaklu teatralnego.
08. LITTLE DOG
Klasyczny fan zespołu Metallica pod utworem przesłuchanym w Internecie zostawiał wpis typu: „WTF??? Osiem minut nieskładnego plumkania na akustyku! Paranoja”. Jednak, gdyby był użyty w tej kompozycji riff typu Mistress Dread, mijałoby się to z celem. Zagłuszono by takim graniem Reeda, który w kilku fragmentach recytuje prawie szeptem. Pewnie większość słuchaczy ucieszyła by się z takiego obrotu sprawy. Należy jednak wziąć pod uwagę, że literacko-wokalny zamysł projektu to dzieło sternika Louisa Reeda i nie będą mu jakieś 48. letnie dzieciaki dyktować, jak coś ma brzmieć.
09. DRAGON
Wspaniała kompozycja! Riff jest tak głośny i wspaniały, że nawet niechętni temu albumowi twierdzili, że „tu nawet tak bardzo nie przeszkadza recytacja Lou”. Surrealistyczna zabawa gitarą w 4:55 daje zadziwiający efekt. Może to nie Kirk, a właśnie Lou gra tę sekwencję? Wszak to Reed podczas telewizyjnego koncertu w Niemczech na początku pieśni próbował wydobyć z gitary dźwięki wydawane przez smoka.
10. JUNIOR DAD
Pierwsze domysły - „Dziewiętnaście i pół minuty! Piosenka Metalliki trwa prawie 20 minut! Cóż to za progresja musi być. Ileż patentów trzeba wykorzystać by wypełnić muzyką 20 minut. Istne Echoes spod znaku Pink Floyd!”. Po przesłuchaniu 12-tu minut utworu, oczekiwania fanów Master Of Puppets uległy totalnej rewolucji. „Ludzie, szkoda słów i czasu. Piosenka trwa tylko 11 minut, reszta to brzęczenie jakichś skrzypiec. Ogólnie nowy album Metalliki to istna katastrofa. Tego nie da się słuchać!”. Bardziej uważnie słuchający doszukali się elementów z Death Magnetic, „tylko czemu zarżnęli z najsłabszego na Magnetic Unforgiven III ?”. Inni podkreślali, że „Lulu, jak to mówił Kirk nie jest nowym albumem Metalliki. Meta dopiero nagra swój autorski album”.
Podkreślę to, co napisałem w jednym z komentarzy na Overkillu. Rzeczywiście, jak to powiedział Kirk, to nie jest w 100% album Metalliki. Od siebie dodam, że w około jakichś 60% Lulu to album Metalliki. Opracowanie tekstów i pierwszoplanowy wokal to robota pana Reeda. Ale drugoplanowy wokal i opracowanie muzyczne to w 90% robota Metalliki. 10% to pojedyncze wstawki gitarowe Reeda i dźwięki typu skrzypce, altówki i wiolonczele. Tych wszystkich rzeczy nie wyłapie ktoś, kto posłuchał 30 sekund każdego utworu i rozpowiada, że Lulu to nie jest album Metalliki.
Projekt Lulu nie jest typową produkcją z metalowymi, miłymi dla ucha piosenkami. Reed celowo zaśpiewał dziwnie nie w tonacji, by podkreślić dziwny, dramatyczny klimat projektu. W kompozycjach z Lulu ciężko o klasycznie zbudowaną piosenkę z trzema zwrotkami przeplatanymi refrenem. Lulu to coś bardziej soundtrack do spektaklu teatralnego, wypełnienie wyświetlanego obrazu muzyką. Niczym taper w niemym kinie. I właśnie przez brak filmu lub spektaklu ta muzyka wiele traci w oczach fanów Metalliki. Traci do tego stopnia, że przez ten miniony rok byliśmy świadkami tak zajadłej, wulgarnej walki między zwolennikami, a przeciwnikami Lulu.
Przykład muzyczny z naszego polskiego podwórka:
Muzyka autorstwa Mikołaja Trzaski do filmu Wojtka Smarzowskiego „Dom Zły”. Muzyka jazzowa, czy nawet yassowa. Soundtack, który wprost genialnie ilustruje dramatyczne sceny w filmie. Wyobraźmy sobie teraz, że Trzaska wydaje ten materiał jako swój nowy projekt wyłącznie w formie cd. Jaki byłby oddźwięk tej muzyki? W Polsce praktycznie marginalny. No bo (mówiąc ironicznie) jak można słuchać jakiegoś jazzu? Jazz to muzyka nie do słuchania. Po to właśnie wymyślono nazwę smooth jazz, czyli elementy jazzu nadające się do słuchania. Taki byłby los muzyki Trzaski w kręgach ludzi słuchających szeroko pojętej muzyki popularnej, gdyby nie znalazła się ona jako ilustracja dźwiękowa do filmu fabularnego. Znakomitego filmu fabularnego.
Co ta Metallica sobie myśli. Próbują zrobić z fanów idiotów wypuszczając na rynek taki shit???
Tym wszystkim, którzy tak pomyśleli polecam overkillowy artykuł autorstwa Imperiusa. Pod adresem:
http://overkill.pl/Metallica-i-Lou-Reed-o-Lulu-obszerny-i-chyba-najciekawszy-wywiad,3374.html. Tam znajduje się odpowiedź na powyższe pytanie.
PODSUMOWANIE ROCZNEGO OBCOWANIA Z LULU:
Po pierwsze:
Lulu nie można słuchać gdy jedziemy samochodem, bierzemy prysznic, zmywamy naczynia, czy surfujemy po Internecie. W przeciwnym wypadku rzeczywiście będzie to strata czasu. Dobrze jest zaniechać wszelkich czynności po to, by wczuć się w klimat płyty.
Po drugie:
Kolaboracji Lulu należy słuchać, rozumiejąc tekst. Ba. Aby wczuć się w ten szalony nastrój albumu, utworów należy słuchać ze wzrokiem wtopionym w książeczkę z tekstami lub tłumaczeniami.
Po trzecie:
Lulu to do bólu koncept album. Słuchanie najpierw Iced Honey, potem Dragon, Pumping Blood itd. Mija się z celem. Traci się wątek opowieści, która jest tu najważniejsza. Dobrze jest go słuchać od początku do końca. Wówczas po osiemdziesięciu minutach przebywania w tym szalonym, „chorym” klimacie płyty, pełnym napięcia i nieprzyjaznych dźwięków, które świdrują umysł, słuchacz uświadamia sobie po co na koniec osiem minut spokojnych dźwięków skrzypiec i wiolonczel. Te osiem minut to czas na odzyskanie psychicznej równowagi po wysłuchaniu osiemdziesięciu minut trudnej muzyki. By po ostatnich taktach Junior Dad móc wrócić do codzienności.
Konkluzja – nie zajmujcie sobie głowy wymianą poglądów na temat Lulu, z kimś, kto wypowiada zdania typu:
1. „muzyka nawet, nawet, szkoda, że tylko dwa riffy na osiem minut, ale ten mamroczący pod nosem dziad bełkocze coś, jakby miał za chwilę zejść na łożu śmierci” – są to słowa kogoś, kto mówiąc kolokwialnie – przeleciał po 30 sekund każdy z 10-ciu utworów i co gorsze nie zrozumiał tekstu.
2. „czy nie mogli zatrudnić kogoś typu Tom Waits, lub jakiejś wokalistki? Nie byłoby wtedy mamrotania jakiegoś starego dziada” – tu w ogóle należy sobie odpuścić. Osoba proponująca powyższe rozwiązanie nie wie o czym mówi. Gdyby choć trochę zainteresowała się tym, co kierowało Metalliką do zrobienia Lulu, to doczytałaby, że to nie Metallica zapragnęła nagrać nową płytę. To Louis Reed poprosił Metallikę do muzycznego zobrazowania jego tekstów do przedstawienia Lulu.
3. „Muzycznie płyta jest w porządku. Tylko śpiew Lou zupełnie nie do taktu. Przecież ta recytacja to jakiś dramat!” – tu akurat ma chłopak rację. Lou przedstawia w obrazowany wokalem sposób dramatyczną historię życia dziewczyny imieniem Lulu.
4. „To, że nie podoba mi się Lulu, nie oznacza, że nie jestem prawdziwym fanem Metalliki. Piszę tylko to co odczuwam po przesłuchaniu tej słabiutkiej płyty” – tu warto przypomnieć słowa Igora Stefanowicza, człowieka, który jako pierwszy w tym kraju napisał szerszą publikację dotyczącą Metalliki zatytułowaną „Sznurki Pana Boga” – „Najważniejsza jest publiczność. I nie w tym sensie, że trzeba grać tak, by jej się przypodobać. Prawdziwi fani doceniają niezależność artystyczną swoich ulubieńców. Dlatego są prawdziwymi fanami”.
5. „Jestem fanem zespołu, ale nie mam klapek na oczach, uważam Lulu za kompletny niewypał. Już nawet nie teksty i recytacja, a muzyka w tym projekcie jest po prosu słaba. Niedopracowana, robiona na szybko” – i przy takich wypowiedziach żałuję, że powstała tylko płyta z muzyką, a nie film, bądź spektakl z muzyczną ilustracją w tle...
Metallice znów się udało poszerzyć muzyczne horyzonty. W drugiej dekadzie XXI wieku wydaje się, że wszystko co w muzyce możliwe zostało już dawno nagrane. A tu wychodzi ze swoją propozycją najlepszy metalowy zespół na świecie i serwuje słuchaczom coś, czego nigdy wcześniej nie mieli okazji wysłuchać. Być może podobna muzyka istnieje gdzieś w podziemiu, ale taki stan rzeczy nie odbiera Metallice lauru pierwszeństwa w spopularyzowaniu takich dźwięków wśród słuchaczy szeroko pojętej muzyki rozrywkowej. Umówmy się, że materiał z Lulu nie jest muzyką lekką, łatwą i przyjemną, nawet jeśli brać pod uwagę tylko metalowe standardy. To, że wraz z zaangażowaniem się w projekt, chłopaki wskrzesili „z martwych” Lou Reeda, to historia na zupełnie inny artykuł...
Metallica wzięła udział we wspaniałym projekcie. Wyszedł z tego ciekawy ambitny album. Muzyka ambitna różni się jednym zasadniczym elementem od muzyki popularnej.
Do słuchania ambitnych dźwięków potrzebne jest wytworzenie przez słuchacza odpowiednich warunków. Podczas słuchania trzeba wytworzyć atmosferę, która na czas słuchania muzyki nie będzie zakłócana przez elementy z zewnątrz. Ale nawet takie przygotowanie nie gwarantuje tego, że już od pierwszych dźwięków Branderburg Gate słuchacz padnie z wrażenia na kolana. Dobrze jest przesłuchać kilkanaście razy. Gwarantuję, że dzięki długości Lulu, słuchający za każdym razem będzie się koncentrował na innej części projektu.
Minęła właśnie pierwsza rocznica od momentu gdy Lulu, wraz z niejakim Lou Reedem zagościli w słuchawkach fanów zespołu Metallica. Ten jubileusz to dobra okazja, aby na nowo starać się smakować owocu tej zaskakującej kolaboracji. A Lulu życzę tradycyjnego „sto lat!”.
Marios
Overkill.pl